SPOŁECZNE
2018/11/11
8 marca, czyli inna wśród swoich
Kwestia języka wydaje się fundamentalna, gdy mówimy o polepszeniu sytuacji kobiet i walki o ich prawa. Bo prawa kobiet to także prawa do godnego ronienia, o czym nikt głośno nie mówi.
A przecież w naszym kraju roni blisko czterdzieści tysięcy kobiet rocznie. Przynajmniej według oficjalnych danych.
Wydawało mi się, że o aborcji wiem całkiem sporo. Lubię wiedzieć i lubię mieć wybór. Chcę, by każda z nas miała wybór. Znam z gazet twarze kobiet, które są jej zwolenniczkami, i tych, które to doświadczenie mają za sobą. Mam przyjaciółki, które usunęły ciążę i opowiedziały mi o tym. Słowo „aborcja” nie jest dziś wstydliwym słowem. Przeciwnie. Można je wręcz uznać za „atrakcyjne” medialnie. Ma w sobie ładunek buntu, siłę kobiecej niezależności i zmagań o prawo do samostanowienia. Aborcja to pole walki i wygrana nowoczesnej kobiety. Bojowniczki o prawo do aborcji to dla wielu bohaterki.
O poronieniu niewiele wiedziałam, choć zdawało mi się, że lubię wiedzieć. Ale to przecież nieprzyjemny temat, niepopularny, zupełnie nieobecny w mediach. Nie podgrzeje temperatury towarzyskich spotkań, nikt się nie chce o to kłócić. Owszem, czytałam świetną książkę Justyny Bargielskiej, ale jako krytyczka, a nie matka, bo "Obsoletki" to literatura, a nie instruktaż. Żadna z koleżanek nigdy mi się w tej kwestii nie zwierzyła, choć inne potrafiły głośno mówić o świadomym przerywaniu swojej ciąży. Wprawdzie słyszałam o dziewczynach, które poroniły, ale tak jak słyszy się o chorobach, których się boimy: z daleka, puszczając mimo uszu, by się przypadkiem nie zarazić przez samo słuchanie. Gazety na ten temat solidarnie milczały. Sądziłam, że to dość rzadka sprawa i jeśli się pojawia, to w domowym zaciszu. Nic dziwnego, że gdy krwawiąc w czwartym miesiącu ciąży, znalazłam się na izbie przyjęć wśród przyjmowanych na porodówkę ciężarnych, czułam się jak dziwoląg, który powinien czym prędzej zejść do podziemia. I nie chodzi o „podziemie aborcyjne”. Byłam sama, nie odnajdywałam w sobie siły do walki o moje prawa, nie mówiąc o wsparciu i zrozumieniu innych kobiet. Jedyne, co czułam, to bezradność. Nie wiedziałam, co się ze mną dzieje i co ze mną zrobią, a pielęgniarki dawały wyraz swojemu zniecierpliwieniu, widząc, jak ufajdałam cały korytarz.
Tamowałam wstydliwy płacz, bo wokół wszyscy mówili o nowym życiu, a nie nagłej śmierci. Ciężarne kobiety w świetlistych aureolach przyszłych matek wybierały imiona dla potomstwa, szczebiocząc przez telefony. One, matki istot, których serca wciąż biły, co słychać było donośnie z pokoju, gdzie robiono KTG. Ten rytm był dla mnie torturą. To ja byłam tam inna i obca. To ja wnosiłam niemiły i stresujący wszystkich akcent: serce mojego dziecka nagle przestało bić. Ale byłam na porodówce, a nie w hospicjum. Koszmar ronienia w wianuszku kobiet, które za chwilę urodzą, jest nawet dziś, po kilku latach, trudny dla mnie do opisania. Wolałabym trafić na SOR i płakać wśród innych krwawiących, połamanych w wypadku, przeciętych piłą, złapanych nagłym atakiem boleści. Tam przynajmniej jest solidarność wobec niemocy (wiem, bo na SOR trafiłam kilkukrotnie). Ale ja pojechałam do szpitala ginekologicznego. To chyba oczywiste, przecież byłam w ciąży.
Słowo „poronienie” nie przyszło mi nawet do głowy, a potem nie przeszło przez gardło, gdy z jego objawami zgłaszałam się do szpitala. Zresztą to mało popularne słowo, nie ma tej mocy co „aborcja”. Poronienie jest wstydliwe, nieładne, fizjologiczne. Oznacza nieudolność, przywołuje bezradność. To przestrzeń przegranej, zarezerwowana dla ofiar. „Poroniony” to według słownika nieudany i bezsensowny. „Poronienie” to z łaciny abortus, „aborcja” to po łacinie poronienie. Nie ma rozróżnienia, jest jedno słowo: abortus. Stanęło ono w moich szpitalnych papierach.
Tak. Miałam zabieg. Nie miałam wyboru. Nie byłam przygotowana w żadnym wymiarze, choć przecież tak często czytam o przerywaniu ciąży, o aborcji, czyli świadomie wywołanym poronieniu. Ale ja tego nie planowałam. To był gwałt na moim ciele i psychice, który potwierdza najgorsze stereotypy o polskiej służbie zdrowia. Sądzę, że nie była to dużo mniejsza trauma niż ta, która spotyka dziewczyny jeżdżące do Czech, by usunąć ciążę, lub robiące to nielegalnie w ogromnym stresie i zagrożeniu. Ja czułam się nie tylko jak w podziemiu, ale jak w ostatnim kręgu piekła, choć przecież trafiłam do szpitala w centrum Warszawy. Pielęgniarka powiedziała mi wprost, że sama jestem sobie winna, bo w przeddzień latałam samolotem. Lekarka przyjmująca mnie na oddział stwierdziła, żebym się pomodliła, bo wprawdzie maszyna nie rejestruje pracy serca dziecka, ale to tylko maszyna, a cuda się zdarzają, więc mogę sobie teraz poczekać w korytarzu. „Na cud?” – zapytałam naiwnie. „Nie, na większe krwawienie” – rzuciła beznamiętnie. Gdy poprosiłam o ręcznik, usłyszałam, że nie jestem w hotelu. Gdy zapytałam o zwolnienie z pracy, usłyszałam, że przecież mogę chodzić, i na tym temat się zakończył. Gdy w szpitalnej koszuli szłam na łyżeczkowanie, salowa, by dopełnić formalności, w pośpiechu wręczyła mi kartkę ze zdaniem: „Ja niżej podpisana nie zajmę się pochówkiem swego dziecka”. Oniemiałam. „Pochówkiem? Nie zajmę? Jak to?!” W pobliżu nie było nikogo, by mi to wytłumaczyć, bo większość personelu świętowała. Był 8 marca, dzień kobiet. Nigdy wcześniej nie odczułam tak boleśnie swojej kobiecości.
Przez wiele miesięcy próbowałam zainteresować media problemem ronienia i braku wiedzy na ten temat. Rozmawiałam z wieloma koleżankami dziennikarkami, by zapoczątkować społeczną akcję „Ronić po ludzku”, analogiczną do „Rodzić po ludzku”, i edukować kobiety odnośnie ich praw oraz informować o opcjach pomocy. Niestety nikt nie chciał rozwinąć tego tematu, choć zgłaszałam się głównie do kobiet deklarujących publicznie chęć pomocy innym kobietom. Jedna ze znajomych redaktorek powiedziała wprost: „Słuchaj, to nie jest seksy. Nie sprzeda nam wydania”. „To jakieś przykre tabu – usłyszałam od innej – zbyt intymne”. Pomysł tekstu i prośbę zajęcia się tematem dwukrotnie wysłałam do naczelnej najpopularniejszego i najważniejszego w tym kraju dodatku kobiecego do gazety, który zajmuje się naszym doświadczeniem w szerokim spectrum. Nigdy nie otrzymałam odpowiedzi, choć znajoma pracująca w redakcji potwierdzała, że e-mail dotarł. Zniecierpliwiona moimi telefonami w końcu wyznała, że unikają takich „przykrych martyrologicznych klimatów”. „Ale czym to się różni w swym nieprzyjemnym charakterze od aborcji, o której piszecie? Albo od miesiączki?” – zapytałam, lecz nie otrzymałam odpowiedzi.
Dzielimy się na te, które miały wybór i dokonały tego świadomie, i na te, które nie zamierzały przerywać ciąży, ale przez naturę, nomen omen „matkę”, zostały postawione przed brakiem wyboru („Państwo można zmienić, natury się nie da” – usłyszę potem od dziewczyny na oddziale ginekologicznym). Wydawałoby się, że z pozoru my, kobiety, które miały abortus, mogłybyśmy znaleźć wspólny język przez wspólnotę doświadczenia oraz poczucie żalu i straty, jakie najczęściej się potem pojawiają (w polskim dyskursie feministycznym zdarza się w ogóle kwestionowanie obecności smutku czy starty po zabiegu, i choć jest to kwestia bardzo indywidualna, to z mojej obserwacji wynika, że dość częsta). Wspólnota doświadczeń ma szanse zaistnieć w krajach, gdzie prawo do przerywania ciąży nie budzi takich kontrowersji i jest traktowane jak osobisty wybór człowieka, a nie kwestia walki na poglądy polityczne. Na przykład w Japonii, gdzie kobiety, które straciły ciążę, urodziły martwe dzieci, oraz te, które ciążę same usunęły, wspólnie łączą się w bólu i stracie i oddają dusze swych dzieci w opiekę bóstwu Jizō, uczestnicząc w buddyjskiej ceremonii mizuko kuyō. Co więcej, ceremonię tę wprowadzono do kultury japońskiej właśnie ze względu na potrzeby cierpiących Japonek, które dokonując aborcji na dużą skalę (jak podawały statystyki – kilkukrotnie w życiu), nie umiały sobie z jej następstwami poradzić w wymiarze psychicznym i duchowym.
Ale my żyjemy w Polsce, gdzie wciąż różni nas wiele, mam jednak wrażenie, że najbardziej poróżniają nas słowa i język, mocno upolitycznione w wielu kwestiach. Kobiety, które miały aborcję, rzadko mówią, że usunęły „dziecko”. W dyskursie medialnym słyszy się o usunięciu „płodu” lub „zarodka”, co w naturalny sposób odcina ładunek emocjonalny, tak jak „farba” na określenie krwi w nomenklaturze myśliwych. Rozumiem powoływanie się na wykładnię naukową, biologiczną: do chwili urodzenia mówimy o „płodzie”, a nie o dziecku. Jednak nie znam kobiety, która po poronieniu powiedziała, że poroniła płód, embrion lub zarodek, bez względu na zaawansowanie ciąży (podobnie jak rzadko która kobieta, czy który mężczyzna, używa języka biologii do opisu swoich narządów płciowych). Kobiety, których ciąża jest chciana, mają względem niej pozytywne uczucia, to przecież naturalne i niezależne od poglądów politycznych czy religijnych. Mogą to być te same kobiety, które są za prawem do aborcji, jak ja, ale ich własna, dobrowolna ciąża, choćby bardzo świeża, jest już oczekiwanym dzieckiem i życiem.
Kwestia nazewnictwa czy języka wydaje się fundamentalna, gdy mówimy o polepszeniu sytuacji kobiet i walki o ich prawa. Bo prawa kobiet to także prawa do godnego ronienia, o czym nikt głośno nie mówi. A przecież w naszym kraju roni blisko czterdzieści tysięcy kobiet rocznie, liczby zaś niestety rokrocznie rosną. Większość poronień to scenariusz jak z horroru. Jednym z powodów takiej sytuacji jest brak edukacji i atencji w placówkach służby zdrowia. Działaczki feministyczne, które jednocześnie są kobietami walczącymi o prawo do aborcji, rzadko decydują się na publiczne poruszanie tematu poronienia, które w naszym kraju okrada kobietę z godności. Nie robią tego, bo automatycznie musiałyby nadać całkiem inny status samej ciąży oraz płodowi, któremu kobiety roniące nieuchronnie przypisują ludzkie atrybuty. Roniące tracą dziecko. Ten fakt, co skądinąd zrozumiałe, może tylko zaszkodzić walce o prawa do usuwania ciąży i dać nowe argumenty zajadłym adwersarzom. Pewnie dlatego lepiej temat omijać, choć poronienie może spotkać każdą z nas. Jest demokratyczne. Jednak i tak czujemy się potem inne, poniżone, bezsilne. O wielu sprawach z tym związanych nie wiemy i nie znamy swoich praw oraz nikt nas nie reprezentuje w życiu publicznym. Nadszedł więc czas, by znaleźć język, który nie będzie wykluczał żadnego kobiecego doświadczenia. Potrafimy już w Polsce odważnie mówić o naszych miesiączkach i związanym z tym bólem oraz potrzebie zwolnienia lekarskiego. Po poronieniu, bez względu na czas trwania ciąży, kodeks pracy przewiduje nie tylko zwolnienie, ale nawet urlop macierzyński, o czym z reguły nie informują ani szpitale, ani pracodawcy. Nic dziwnego, trzeba dopełnić szeregu formalności, by kobieta uzyskała… akt urodzenia w USC. A która z nas, często w żałobie, miałaby siłę załatwiać akt urodzenie nigdy nienaradzonego? Z jaką datą porodu, płcią, imieniem? Na ile sposobów da się jeszcze torturować kobietę?
Nie możemy też liczyć na teksty kultury, które pozwoliłyby doświadczenie poronienia naświetlić, zrozumieć, przeżyć. Temat ten, również w kulturze, pojawia się incydentalnie. I choć rynek wydawniczy cierpi na przesyt i wydawać by się mogło, że opisano już każdy aspekt rzeczywistości, to nie mam na półce książki dla dzieci, która pozwalałaby uporać się ze stratą nienarodzonego rodzeństwa. Szukałam takiej dla mojej córki, która przez wiele miesięcy przeżywała nagłe „zniknięcie” brata, bo nasza ciąża miała już płeć i imię. Jedyna pozycja, do jakiej dotarłam, to Dzidziuś. Niewielka książeczka o wielkiej stracie Agaty Baranowskiej. Ciekawie ilustrowana i oszczędna w słowach, ale co z tego, jeśli od dłuższego czasu całkowicie niedostępna w księgarniach i wypożyczalniach. Nie ma dziś tytułu, który w takiej sytuacji można kupić dziecku. A trudno poronienie wytłumaczyć. Śmierć narodzonych i dorosłych, chociażby dziadka i babci, co opisuje wznowiona właśnie i pięknie ilustrowana książka Mój dziadek był drzewem czereśniowym Angeli Nanetti, jest dla malucha czymś zgoła innym niż koniec życia, które dopiero miało nadejść. A publikacji o stracie jest na naszym rynku kilka. Ale nawet wspomniana książka Nanetti, podobnie zresztą jak w wiele innych, często w ogóle wyklucza możliwość śmierci dziecka: „I tak dowiedziałem się, że umrzeć znaczy polecieć do nieba bez samolotu i że nie ma tam miejsca ani dla gęsi, ani dla dzieci”. Dzieci, które zmarły przed porodem, najczęściej nazywane są w naszej kulturze „aniołkami”, co skrajnie infantylizuje problem i nadaje mu wymiar głównie religijny. Wszystko to sprawia, że bardzo długo nie mogliśmy w naszej rodzinie uporać się z tematem poronienia, a kilkuletnia córka czuła się zagubiona i osamotniona w swym doświadczeniu. Nastolatce możemy podsunąć Dużą książkę o aborcji wydaną w serii Tabu przez Czarną Owcę, bo temat aborcji jest lepiej reprezentowany także na polu książek dla młodego czytelnika. Zresztą dotyczy to również pozycji dla dorosłych. Z dosłownie kilku tytułów koncentrujących się wokół poronienia w zasadzie tylko jeden jest do czytania i skupia się na autentycznych relacjach kobiet i rodzin, a nie radach duszpasterskich, co znajdziemy w pozostałych książkach publikowanych przez… oficyny katolickie. Mowa o Przerwanym oczekiwaniu Giorgii Cozzy, która napisała ją dlatego, że po własnych przejściach nie znalazła tego typu literatury dla siebie na rynku. Co ciekawe, nie znalazła jej nie w Polsce, ale we Włoszech. Ten temat bowiem jest wciąż tabu nie tylko w naszej kulturze. I choć książek po angielsku dla dorosłego czytelnika znajdziemy na Amazonie sporo, to już z dziecięcymi, wbrew temu, czego oczekiwałam, jest gorzej: zaledwie kilka i różnej jakości. Gdy poprosiłam znajomą pisarkę, na co dzień mieszkająca w Szwecji, o podrzucenie mi tamtejszych tytułów z literatury dla dzieci dotyczących kwestii poronienia, odpowiedziała zaskoczona, że nie znalazła żadnej pozycji. A podobnie jak ja, była przekonana, że akurat szwedzki rynek książki dziecięcej, znany z podejmowania tematów trudnych, będzie miał coś do zaoferowania.
„O tym się nie mówi, do tego się nie przyznaje i nie ma sensu walczyć, bo nikt nie ma interesu o poronieniu pisać” – usłyszę po wyjściu ze szpitala od znajomej autorki. Odkryje ona przede mną całe zastępy koleżanek, które straciły dziecko, ale się na ten temat nie wypowiadają. Takich kobiet i rodzin jest wokół nas mnóstwo. W ostatecznej rozgrywce najważniejszy i tak okaże się polityczny interes, nie zaś kobieca solidarność i faktyczna potrzeba społeczna. Zwłaszcza w Polsce, w państwie, którego władze, w przeważającej części reprezentowane przez mężczyzn, oficjalnie zawierzyły kraj kobiecie, miłosiernej Królowej Polski, matce Maryi Pannie, zawsze dziewicy. A dziewice nie wiedzą, jak się roni.
artykuł ukazał się w 33. numerze "Rymsa"