"Rzeczpospolita" , 01.10.2010 r.
Marta Sawicka Danielak
Rz: Słysząc o Wierze Gran po raz pierwszy, usłyszała pani o pieśniarce czy kolaborantce?
Pierwszy raz usłyszałam o kolaborantce. W Paryżu, pod koniec lat 80., podczas kawiarnianej rozmowy. Nie znałam nazwiska Wiery Gran w Polsce, choć była popularną artystką. Nie zetknęłam się z jej piosenkami, w moim rodzinnym domu nie było jej płyty wydanej w 1965 roku w Muzie. Od razu wiedziałam, że to temat dla mnie, ale nie podjęłam wtedy decyzji o pisaniu.
W jaki sposób powróciła pani do tego tematu?
Po kilkunastu latach postanowiłam odszukać Wierę Gran. Chciałam poznać historię kobiety, wokół której rozpętało się piekło, pieśniarki, którą oskarżenia unicestwiły za życia. Ciekawiła mnie jej postać, jej relacja z przeszłości. Ludzie, których o Wierę pytałam, zwykle mówili o niej z niechęcią i podejrzliwością albo z litością, ale ani jedni, ani drudzy nie umieli podać konkretnych zarzutów. Panowała wokół niej atmosfera trującej plotki. Ostrzegano mnie przed tą sprawą, mówiono, że jest nieczysta. To oczywiście jeszcze bardziej skłaniało mnie do szukania odpowiedzi, dlaczego historia z warszawskiego getta, sprzed dziesiątek lat, jest ciągle tak żywa.
Wierzyła pani, że mimo tej nieprzychylnej atmosfery uda się dotrzeć do prawdy?
Tak. Wierzyłam, że rozmowa z Wierą pozwoli mi zbliżyć się do tamtej rzeczywistości, zrozumieć jej istotę, zależności i uwikłania. Być może znaleźć dowody jej „winy” lub „niewinności”. Usiłowałam też dowiedzieć się, co takiego sprawiało, że tak łatwo było opluć Wierę Gran. Mimo uniewinniającego wyroku w procesie Centralnego Komitetu Żydów Polskich nadal trwała nagonka, najpierw w kraju, a potem za granicą. Ćwierć, a potem pół wieku po wojnie.
Po czterech latach badania tego tematu odnalazła pani odpowiedź?
Nie. Nie udało mi się rozwikłać zagadki, choć czuję, że zrobiłam wszystko, co umiałam – zarówno analizując dokumenty w polskich i obcych archiwach, jak i przepytując świadków wydarzeń. Moje „śledztwo” wykonane pół wieku później nie doprowadziło do jednoznacznej konkluzji. W książce badam poszlaki, rozważam możliwości, przedstawiam przypuszczenia. Nie pozwalam sobie na sąd. Niech się rozegra w sumieniach czytelników. Ja nie się czuję władna nikogo oceniać.
Jakie są pani domysły? Dlaczego tak się stało?
Może dlatego, że Wiera ośmieliła się być gwiazdą w getcie. Piękna, czysta, błyszczała na scenie, podczas gdy inni cierpieli głód, choroby, by w końcu umrzeć na ulicach. Może trudno było znieść jej maniery vedetty, może – jak mi opowiadano – zadzierała nosa i w ten sposób prowokowała plotki. Może wreszcie oskarżali ją ci, którzy sami mieli coś na sumieniu i oskarżeniami próbowali przenieść na nią ciężar swej winy.
Ten wątek porusza pani dosyć często. Wśród osób, których zachowanie było dwuznaczne, pojawia się też Władysław Szpilman, akompaniator Gran z kawiarni Sztuka.
Władysław Szpilman rzeczywiście się pojawia, ale to nie on jest bohaterem mojej książki. Chcę to wyraźnie podkreślić. Zastanawiający jest fakt, że w opublikowanych tuż po wyzwoleniu wojennych wspomnieniach, znanych po latach pod tytułem „Pianista”, Szpilman w ogóle nie wymienia nazwiska Wiery Gran. A przecież blisko półtora roku spędzili wspólnie, koncertując w kawiarni Sztuka na Lesznie. Wiera twierdzi, że pomogła mu znaleźć tę pracę. Jeden z najtrudniejszych okresów życia przeżyli obok, pod jednym dachem, na koncertach i próbach. Naturalna byłaby choćby wzmianka na ten temat, a może cały akapit? Szpilman napisał w getcie szlagier dla Wiery Gran „Jej pierwszy bal” i pisze o nim, jednak bez nazwiska jego pierwszej wykonawczyni. Dlaczego? Co takiego stało się między tym, dwojgiem, że pianista zdecydował się we wspomnieniu całkowicie unieważnić jej obecność?
To od Szpilmana po raz pierwszy Gran usłyszała o swojej domniemanej współpracy z gestapo. To on wypowiedział zdanie, które odbijało się echem do końca jej dni.
Tak, choć w zeznaniach procesowych Szpilman jej nie oskarża. Jednocześnie przytacza w procesie plotkę o kolaboracji, przez którą nie zaangażował jej do pracy w Polskim Radiu.
Czyli jednak pośrednio oskarża Wierę?
Tak. Pośrednio tak. Przez resztę życia relacja między nimi była co najmniej dziwna. Żałuję, że nie mogłam z nim o tym porozmawiać, zmarł, gdy zaczynałam pracę nad moja książką. Wiera natomiast od początku opowiadała mi o nim, zajmował jej myśli, dręczył wspomnienia. Tak wnioskowałam z jej słów. Mówiła również, że widziała go w czapce żydowskiego policjanta i że nigdy nie zapomni delikatnych rąk pianisty, które biły. To ona świadczyła za ten obraz.
Ja go rejestruję, ale zań nie odpowiadam.
To bardzo mocne oskarżenie. Trudno jednak do końca zawierzyć opinii Gran, która podczas waszego spotkania była już osobą cierpiącą na stany paranoidalne.
Złamała ją przeszłość, ale nie odebrała pamięci. Oczywiście, sprawdzałam wszystko, co mówi. Umieszczałam w kontekstach. Nie znaczy to, że nie pozwalam sobie cytować jej opinii, ale zawsze w konfrontacji z relacjami innych świadków bądź z dokumentami. Żal wobec Szpilmana wzmocnił głośny film Romana Polańskiego. W wojennym losie „pianisty”, jaki zobaczyć mógł świat, postać Gran w ogóle się nie pojawia, jakby jej w getcie i w Sztuce nie było. Nie dość, że nękano ją niedowiedzionymi oskarżeniami o współpracę z Niemcami, to jeszcze w symboliczny sposób została wycięta z wojennego losu. Przestała istnieć.
Czyli pani uważa, że była niewinna?
Taki był oficjalny wyrok i ja się do niego przychylam, choć wielu w różnych krajach do końca życia Gran powtarzało niszczącą ją plotkę. Nie znalazłam żadnego dokumentu ani żadnej relacji, która by ją obciążała. Śpiewała, żeby żyć, zdarzył się występ dla znienawidzonych w getcie funkcjonariuszy żydowskiej policji, ale odmowa mogła być groźna. Wiera chciała żyć. I to była jej wina. Nie ma dowodów na to, co także jej zarzucano, że wydawała Żydów po aryjskiej stronie. Nigdy nie znaleziono rzekomego wyroku wydanego na nią przez podziemie, nie znalazł się żaden świadek powtarzanych sensacji, że „jeździła z gestapowcami dorożką w biały dzień wyzywająco ubrana”. Całe jej powojenne życie koncentrowało się na udowadnianiu własnej niewinności.
To zafiksowanie na usilnym dowodzeniu własnej niewinności musiało działać na jej niekorzyść i być odbierane raczej jako potwierdzenie plotki o kolaboracji.
Zapewne tak. Ale kierowało nią ogromne poczucie krzywdy i bezsilności. W 1980 r. opublikowała własnym sumptem autobiograficzną książkę. Zatytułowała ją „Sztafeta oszczerców”, co wiele mówi o stanie jej ducha. Przedtem jeszcze potrafiła też żyć innymi sprawami. Koncertowała, podróżowała po świecie, sprzedawała w Skandynawii paryskie ubrania. Zupełną katastrofą był jej wyjazd do Izraela, zarówno ten pierwszy w 1950 roku – całkowicie niezrozumiały, gdy porzuciła wszystko i wszystkich, łącznie z mężem – jak i kolejny wyjazd w 1971 roku, w czasie którego zagrożono bojkotem jej występów.
Te wyjazdy dziwią o tyle, że Wiera Gran, a właściwie Weronika Grynberg, odżegnywała się od żydostwa, a jej niektóre wypowiedzi były wręcz podszyte antysemityzmem.
To prawda. A przecież, kiedy przyszło jej opuścić Polskę, ze wszystkich miejsc na świecie wybrała Izrael. Nie przyjęto jej tam z otwartymi ramionami, na co zapewne liczyła. Usłyszała, że nie będą słuchać „gestapowskiej kurwy”. Niechęć wobec niej utrzymuje się tam do dziś. Stefania Grodzieńska, przyjaciółka Wiery, także z getta, z którą miałam jeszcze okazję porozmawiać, wielokrotnie ją namawiała, by zatrzasnęła za sobą drzwi do przeszłości, zrezygnowała z walki, zostawiła Izrael. Ale Wiera nie potrafiła. Uważała, że to ciągłe „mycie rąk” jest jej powinnością.
Mam wrażenie, że była nieustannie skupiona na sobie. Czasami wydaje się być wyjątkowo antypatyczną osobą – egotyczką, kłamczuchą, przy tym kompletnie szaloną. Jak mogła pani budować świat z opowieści takiej osoby?
W tym szaleństwie była metoda… Bywałam zmęczona po kilkugodzinnych wizytach u niej, ale już za progiem myślałam o tym, kiedy do niej wrócę. Nie mogłam się od niej uwolnić. Wciągnęła mnie w swój świat, w świat getta i jego powojennych emanacji. To było hipnotyczne doznanie. Zdarzało mi się ulegać jej sugestiom, wchodzić na niebezpieczny teren choroby, ale wydaje mi się, że potrafiłam znaleźć w tym prawdę. „Pomagałam” jej wspomnieniom, konfrontując je z tym wszystkim, co było dostępne poza bunkrem, jakim było paryskie mieszkanie Wiery, gdzie nie pozwalała palić światła, gdzie szalały duchy przeszłości i złe moce. Jej szaleństwo było wynikiem jej losu i niesłusznego oskarżenia. Wyrosło z wojny, było przedłużonym cieniem getta, które tak bardzo mnie interesuje.
Dlaczego zdecydowała się pani na publikację w książce zdjęć jej azylu, jej intymności, wreszcie jej samej u schyłku? Według mnie to zbyt dosłowne, nawet brutalne.
Nie myślałam nigdy w ten sposób. Zrobiłam to raczej z czułości niż z chęci obnażania jej. Fotografie starej kobiety są ciekawsze niż młodej, przybliżają jej dramat i doświadczenie. A śmietnik starości? Każdego z nas czeka. Zostanie po nas stos niepotrzebnych rekwizytów.
Zaprzyjaźniłyście się?
To za dużo powiedziane. Tym bardziej że ona nikomu nie ufała. Potrafiła być przykra, także dla tych, którzy jej pomagali. Bywała paskudna, kapryśna, niemiła, ale zawsze mnie w końcu rozczulała.
Chcąc znaleźć punkt odniesienia dla Gran, porusza pani losy kilku polskich aktorów podczas okupacji. Pisze o niemożności życia artysty bez braw – tłumaczy tym niechlubne zachowanie niektórych. Nie za daleko posuwa się pani w empatii wobec ludzi sceny?
Sądzę, że nie. Staram się zrozumieć komplikacje historii. Za Stefanem Jaraczem pytam, dlaczego lepsza była aktorka obsługująca niemieckich oficerów w kawiarni niż ta, która grała w teatrze pod niemieckim zarządem polskie sztuki? Kodeks moralny podziemia zabraniał przychodzenia do teatru, ale wiem, że tęsknota za polskim słowem była ogromna. Mówił o tym na przykład Antoni Marianowicz, wspominał, jak wielkim wydarzeniem było dla niego pójście do kina w czasie okupacji. Nie tłumaczę aktorów kolaborantów, jak Igo Sym, działających na szkodę Polaków, ale dla wielu innych szukam zrozumienia. Nikt nie może wiedzieć na pewno, jak by się zachował w tamtym czasie.
„Bolą mnie powojenne sądy” – pisze pani. Zawstydza panią „żydowska lustracja”.
Ta wiedza była dla mnie najtrudniejsza. Najdotkliwiej dotykała. Ocaleni cudem z Zagłady Żydzi walczący ze sobą o cenę przeżycia, oczyszczający własne szeregi z rzekomych i rzeczywistych zdrajców, trwający w okrutnych rozliczeniach.
A nie jest to naturalna potrzeba, zwłaszcza w sytuacji pokrzywdzonego?
Zapewne tak. Choć dobrze byłoby mieć dowody przewinień i zbrodni. To kwestia oceny, po latach zresztą nieco odmiennej. Bo czy na przykład Chaim Rumkowski, zwany królem łódzkiego getta, jest zdrajcą czy bohaterem? Według mnie jest postacią tragiczną. Podobnie jak inni, którzy musieli się zmierzyć z moralnymi wyborami okresu zagłady. Policjanci żydowscy, czy każdego należy potępić? Wstępowano do służby porządkowej z różnych powodów, dla chleba również. Nie wiedziano, co się stanie. Celel Perechodnik, żydowski policjant z Otwocka, ładował do wagonów swoją rodzinę, choć wcześniej posada w policji wydawała mu się gwarancją ich ocalenia.
Uważa pani, że wybory Wiery w getcie były równie tragiczne? Wierzy pani, że była inicjatorką akcji charytatywnych, o których mówi?
Myślę, że nie miała własnego sierocińca, bo w setkach przekazów z getta ktoś by o tym wspomniał. Natomiast udokumentowane jest, że dawała pieniądze z koncertów na cele charytatywne. Powiedziało też o tym kilkoro świadków, łącznie z Markiem Edelmanem, który pod koniec życia przedstawiał ją jako „dobroczynną gwiazdę” getta.
Gwiazda getta – te słowa wydają się nie przystawać do siebie.
A jednak. W getcie toczyło się życie, jakkolwiek nieprawdopodobnie to brzmi. Byli fryzjerzy, były lokale i teatry. Kawiarnie, rewie i śpiew. Niewyobrażalne? Niemoralne? Nie wiem. Chyba nie. Muzyka, jak wspominają świadkowie, dawała mieszkańcom getta bezcenne chwile wzruszenia, uśmiechu, zapomnienia. Dawała je i Wiera, tak jak potrafiła, śpiewem.
Tekst znajdziesz tutaj: